Była jesień. Ponura jesień i góry. Nie wysokie góry, ot, takie nasze Beskidy. Kręciliśmy się wśród stoisk gastronomicznych, z kiełbaskami z rożna i szaszłykami. Jakoś trzeba by się zebrać i wyruszyć. Zbijaliśmy się w grupki. Nikogo nie poznawałem, chociaż mieliśmy iść razem.
Pewien chłopak twierdził, że nas poprowadzi, bo ma cudowny krzyż, który wskazuje drogę na rozstajach. Poszliśmy za nim doliną, dość swobodną grupą. On ze sporą grupką szedł na czele. Za nim reszta. Ja wlokłem się gdzieś na końcu.
Idąc doliną doszliśmy do pierwszych rozstajów. Cudowny krzyż wskazał drogę w lewo. Skręciliśmy więc w nią, pnąc się w górę. Nasza grupa się rozciągnęła jeszcze bardziej. Czołówka znikła mi za drzewami po którymś z zakrętów. Spotkałem ją znowu, gdy zawracała z drogi. Mówili, że na następnych rozstajach krzyż nic nie pokazał, że na pewno wybór drogi był pomyłką. Zawrócą więc do poprzednich rozstajów i spróbują drogi na prawo.
Jednak ja nie zawróciłem. Nie tylko ja – bo widziałem i innych wędrowców z naszej grupy kontynuujących wędrówkę tą drogą. Doszedłem do rozstajów. Nad nimi zobaczyłem, ukryty za drzewami w lesie, kościół. Miało się ku wieczorowi, postanowiłem więc do niego wejść.
Bałem się jednak wejść. Wiedziałem, że inni są w środku, że tak wchodzić i przeszkadzać to niegrzecznie. Bałem się, ale musiałem. Starałem się jak najdelikatniej zamknąć za sobą drzwi, by nie zwracać niczyjej uwagi. Ale nie udało się. Huk zamykających się drzwi zwrócił na mnie uwagę wszystkich. Nic nie mówili, ale ten wzrok był wymowny. Skuliłem się ze wstydu.
Atmosfera była skupiona, to jednak nie było nabożeństwo, ale przygotowania do kolacji. Znalazłem dla siebie jakieś wolne miejsce przy stole. Usiedliśmy i zaczęli jeść.
Za oknami narastał mrok. I pojawiły się dziwne, owłosione stwory. Zaczęły przenikać okna i ściany dostając się do środka. I napadać na nas. Przestraszeni zaczęliśmy je bić i kopać, ale one sobie nic nie robiły z naszych ciosów. Zwykle nawet nie oddawały. A jak już oddawały, to ofiara rozpadała się na kawałki.
Zdałem sobie sprawę, że to jakaś siły nieczyste i zacząłem je odganiać imieniem Jezusa. Nie odchodziły, ale też nie robiły mi krzywdy. Czekały. A ja byłem tym coraz bardziej znużony i zmęczony. Wiedziałem, że nie dam rady.
Zacząłem więc wyczekiwać światła. Bo światło musiało nadejść. Lux. Tęskniłem do niego. Niech nastanie światłość! Ona musi gdzieś być. Wieczna światłość! Lux perpetua.
I za oknami zobaczyłem światło. Wstawał świt. Zupełnie nie dbając o to co się dzieje wokół podszedłem do okna, za którym było coraz jaśniej. Rozsunąłem pręty krat i wyskoczyłem na świeżą trawę.
Była wiosna.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz