Wychodzę z tramwaju i "widzę", że coś nie tak z moim wzorkiem. Jakby jakiś powidok, ale taki duży powidok. Idę przez ulicę i testuję swój wzork (zamykam i otwieram oczy, przesłaniam je ręką -- muszę być niezłym widowiskiem dla innych). Po chwili rozumiem co i jak -- otóż nie widzę tego, co na prawdo od mojego własnego nosa. Więcej -- nie widzę tego prawym okiem, które widzi tylko to co na lewo od jego własnej osi, a to co na prawo pokazuje jako szaro-burą plamę. Lewe oko widzi za to wszystko. Mimo to, żeby zobaczyć jakie pali się światło (na wprost, nieco po prawej) muszę obrócić całą głowę.
Stopniowo moje zaćmienie mi przechodziło -- po kilkunastu minutach z nie widzenia prawej strony świata, zrobiło się niewidzenie chmurki po prawej, z dołu. Po kilku godzinach chmurka zupełnie zanikła.
(To co piszę to nie jest sen, albo alegoria mojego postrzegania polityki. To jest fakt, w którego realność zaczynam powątpiewać, im dalszy jest ode mnie. Bo jak można nie widzieć, stracić wzrok, mieć przesłonięte pół świata szaro-burą plamą? A potem wrócić do normy? Jak można mieć tak oszukany zmysł? Wiem, że to z punktu widzenia neurologii, czy może nawet okulistyki, jest możliwe, ale żeby mi się to przytrafiło? Zwątpiłbym zupełnie, gdyby nie resztka strachu, że już nigdy nic nie zobaczę...)
czwartek, 23 sierpnia 2007
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz