sobota, 1 marca 2008

Podchody, albo piecyk

Piecyki są wredne. Nie zawsze, oczywiście, bo piecyki też mają dobre dni. Ale jak się taki piecyk już wkurzy, to lepiej uważać. I najgorsze jest to, że nie wiadomo, co mu jest. Czy go uraziła jakaś nasza uwaga, czy zbyt głośne trzaśnięcie drzwiami w łazience? To, że nie poświęcamy mu czasu i pieszczot? A może go coś zawiało i marudzi, jak to zwykły czynić chore piecyki? Kto by to wiedział?

Od wczoraj z moim piecykiem mamy 'ciche dni'. Przeklinam go pod nosem, ilekroć muszę obyć się bez ciepłej wody przy myciu, a on ciągle gasi gaz i idzie spać.

Tu należy zauważyć, że piecyki nie widzą. Jak każdy wie, piecyki nie mają oczu. Czują i słyszą wszystko -- ale nie widzą. Podchodzę więc do niego cichutko, skradając się z zapałką, wtem znienacka wciskam pokrętło i zapalam gaz. Piecyk oszołomiony pali się, ale pokrętło stawia opór. Odciska gwałt gwałtem, wyrywa się z rąk. Staram się więc wziąć je na sposób. Wciskam szybko, a potem udaję, że nie naciskam, że mnie nie ma, że samo pokrętło nie chce wrócić do naturalnego stanu. Stoimy z piecykiem tak twarzą w twarz, a ja puszczam pokrętło lekko, powoli, delikatnie, milimetr po milimetrze, myśląc tylko -- zauważa mnie, czy nie; zrobi na złość czy nie.

Czasem udaje mi się. Piecyk daje się zmylić i pali gaz. Potem muszę szybko oddalić się na palcach i uważać, by nie zatrzasnąć drzwi -- bo piecyk zauważy, że coś jest nie tak i zgaśnie. Przemykam się więc bezszelestnie do kuchni, licząc w duchu, że uda się zmyć naczynia. Odkręcam wodę -- jest, udało się! No, to mam punkt!

(Stan walki z piecykiem: 8:3 dla piecyka...)

Brak komentarzy: