czwartek, 11 października 2007

Sen skromny, albo i nie...

Miałem odwiedzić dawnego, licealnego znajomego. Zrobił karierę, dorobił się. I to bardzo. Jego dom miał wielkość i wdzięk supermarketu. Nie od razu miał dla nas czas, choć sam zapraszał. Ale w końcu przyjął nas przy stoliku i postawił coś do jedzenia. Rozmowa się nawet układała. Tyle, że przyszła jakaś kobieta, a on ją zastrzelił i wtedy ktoś zadzwonił po policję. Policja przyjechała i zaczęła przeszukiwać dom. Odnalazła przy tym kilka kolejnych ciał.

Postanowiliśmy wyjść z domu. Właściwie to wyjechać – wsiedliśmy do samochodu, ale przejechać było ciężko – z przeciwka jechała na sygnale francuska straż pożarna. Powiedzieli nam, że się spieszą, bo Amerykanie mają jakieś problemy w bazie nuklearnej i może być źle.

I rzeczywiście było, bo po chwili horyzont zaczął rozbłyskiwać blaskiem termojądrowych eksplozji. Zrozumiałem, że to koniec świata.

Brak komentarzy: